Zakamarki pamięci nie
zachęcają zazwyczaj do odwiedzin. Odpychające, ukryte głęboko w czeluściach
podświadomości, jak nieuczęszczana droga w zaroślach, zdają się być ostatnim
miejscem we wszechświecie, do którego chciałoby się dotrzeć podczas wieczornego
spaceru. Spowite są lepiącą poświatą kurzu i pajęczyn, która choć nie przydaje
im uroku ani wdzięku, napełnia odwiedzającego nabożnym lękiem i powagą -
uczuciami z rodzaju tych, jakie wzbudzają stare rodzinne pamiątki, wiekowe
cmentarze czy budynki pamiętające chwalebne czyny dokonane przez wielkich
bohaterów. Półmrok w tym miejscu ma kolor wyblakłego atramentu z sędziwych
pamiętników, nie szczypie w oczy, ale nie umożliwia też swobodnego poruszania. Łatwo
potknąć się o zapomniane zabawki z dzieciństwa lalki, szklaki, patyki i
kamienie, zranić o nie bosą stopę, upaść na brudną podłogę. To najpewniej
jedyne tak namacalne przedmioty w tym miejscu, bo próżno szukać tu wyraźnych
konturów przeszłości, ostrych krawędzi doświadczeń albo kłujących kantów
autopsji. Tutaj kąty rozcierają się,
nikną w mętnej toni, gubiąc ludzką percepcję. Zmysły zawodzą umysł, który
złakniony faktów podąża głębiej i głębiej. Pod wodę.
Dzięki Neilowi Gaimanowi było mi dane poznać pewnego mężczyznę, który odbył taką wędrówkę do odmętów pamięci. Opowiedział mi o niej. Jakże piękna była to opowieść! Jedna z tych, kiedy w jednej chwili dorosły człowiek okazuje się być istotą tak małą i niedoskonałą, że nie pamięta wydarzeń, które były jego udziałem, nawet pomimo tego, że zaważyły na całym jego jestestwie. To, co usłyszałam, zdało mi się być baśnią, cudowną opowieścią o walce dobra z paskudztwem bezczelnie pałętającym się po tym świecie. I nie tylko tym, niestety. Istnieją bowiem też inne rzeczywistości, będące poza naszą świadomością, które czasem tylko zdołamy dostrzec kątem oka. Są przed nami zakryte, tak jak zakryta jest przed nami istota naszego istnienia – dzieciństwo. Wydarzenia, które najbardziej nas kształtują zbyt szybko oddalają się od nas, stają się niepewne i podobne marom sennym. Mężczyzna, z którym rozmawiałam, powrócił do czasów traum, czasów kiedy wyobcowanie i brak akceptacji odczuwa się inaczej, a centrum wszechświata stanowią cztery mocne ściany rodzinnego domu. To te ściany były milczącymi świadkami uciekających lat naszego życia. Ich nieme oczy widziały, a zamknięte uszy słyszały. Strach pomyśleć, jakie świadectwo by o nas wydały.
Chłopiec niekoniecznie ma świadomość wagi wydarzeń w jakich
uczestniczy. Skupia swoją uwagę na innych elementach, ogląda świat z
perspektywy, tej w której wszystko jest możliwe. Kiedy więc spotyka na swojej
drodze rodzinę bardziej niesamowitą, niż te, o których może przeczytać w
książkach, nie dziwi się. Choć może inaczej – dziwi, ale jest to zadziwienie
dziecięce spokojne, bo pomieszane ze zrozumieniem, że tak niesamowite rzeczy
się zdarzają. To z pewnością jest jeden z najtrudniejszych etapów jego życia, a
to, co go spotkało nigdy się już nie powtórzy. Już zapewne nigdy tak namacalnie
nie dotknie on prawdy, prawdy o istocie naszego świata, małego jak ziarnko
groszku, które w każdej chwili możemy utracić, nikt już pewnie nigdy tak
prawdziwie nie okaże mu czym jest prawdziwa przyjaźń, która nie waha się przed
poświęceniem. Lecz wszystko to zniknie w otchłani ludzkiego umysłu, małej
dziecięcej główce, która po czterdziestu latach nie będzie już tym samym.
Pozostaną tylko nieuchwytne, migotliwe wspomnienia, odczucia uciążliwie
domagające się odpowiedzi, lecz niemożliwe do zdefiniowania, zalegające pod
twardą kopułą głowy i klejące się do zwojów mózgowych. I pytanie – czy było
warto?